6/30/2015

Pędzle sense&body czyli nie taka tanioszka jak ją zapamietałam :)

Krąży przysłowie, że głupi ma szczęście. Nie mogę temu zaprzeczyć :D
Długo marzył mi się duofiber. I tak sobie chodzę po Hebe i patrzę, że za 12zł mogę spełnić swoje marzenie. Jak myślicie, długo się zastanawiałam? ;) To był mój początek przygody z tą marka pędzli.
Późniejszy kontakt załapałam z nimi w Auchan gdzie po oczach biły żółte metki a na nich ceny nieprzekraczające 10zł... Co prawda biało-perłowe rączki spodobały mi się, za to ta cyrkonia na środku budziła przerażenie. Pierwsza myśl, to że po 2 tygodniach odpadnie i zaginie bez śladu. Mija ponad pół roku a z pędzlami kompletnie nic się nie stało. Tym sposobem jestem szczęśliwą posiadaczką tych oto trzech sztuk:
Jako, że większy ma pierwszeństwo to zaczniemy od niego. Jest to pędzel do pudru, duży i milusi puchacz. Włosie jest sztuczne, delikatne i sprężyste. Myje się go bardzo dobrze natomiast suszenie to już mała wieczność... Mogę go porównać do pędzla Hakuro h55
Od Hakuro nasz białasek różni się znacznie. Po pierwsze ma mniej włosia a więc jest mniej zbity. Co prawda nie 'wprasujemy' pudru w podkład a delikatnie omieciemy nim twarz. Dzięki swojemu kształtowi lekkiego jajeczka spokojnie nada się do nakładania różu pozostawiając mgiełkę koloru. Sam pędzel jest lżejszy od tego z Hakuro, a jego rączka nieco dłuższa. Pozwólcie, że pominę oczywistości typu kolor :D A teraz coś co zmroziło mi krew w żyłach czyli ich aktualna cena w Rossmannie. Za puchaty pędzel damy ok. 24zł, w porównaniu ja zapłaciłam coś ok 10zł.

Drugi w kolejności będzie, jak to ładnie opisują, pędzel do zadań specjalnych :D Ja tu widzę klasyczny duofiber i tyle. Nadaje się do nakładania mocno napigmentowanych róży czy też tych w kremowej postaci. Błyskawicznie się domywa i szybko schnie. Posiada syntetyczne włosie o dwóch długościach. Praca z nim jest dość przyjemna no i dzięki niemu mogę używać niektórych szaleńczych kolorów nie uzyskując efektu clowna na polikach. Raz sprawdzałam go w roli pędzla do aplikacji podkładu. Jako, że raz to pewnie domyślacie się, iż ten sposób mi nie przypadł bardzo do gustu. Krycie jest słabe a ponad to uważam, że pędzel ma za małą powierzchnię i się namachamy zanim pokryjemy całą facjatę.

Ostatnim jest pędzel do kresek. Hm. Do jakich kresek ja przepraszam? Jak ktoś lubi grube krechy to proszę bardzo ale jaskółki to sobie nim nie zrobimy. Nadaje się za to do rozcierania kreski, uzupełniania brwi, a ja uwielbiam używać go do nakładania szminki czy innych produktów do ust.

Żaden z pędzli podczas ponad półrocznego użytkowania nie zgubił ani włoska, nie stracił formy ani jakość jego włosia nie uległa zmianie. Jestem zadowolona, zwłaszcza, iż na komplet tych trzech gagatków wydałam ok. 25zł. Taka cena obecnie widnieje na pędzlu do pudru w Rossmanie. Wiem, iż takim sposobem jest on powszechnie dostępny ale polecam rozejrzeć się po drogeriach internetowych gdzie cena ta oscyluje w granicach 15zł.

A tak na koniec krótka dywagacja. :)
Wiecie co mnie bawi? Kiedy pokazałam komuś mojego puchacza na początku było: wow ale milutki. Później pochwaliłam się, że zapłaciłam niecałe 10zł i wiecie co? Nagle przestał być już tak atrakcyjny dla owej osoby 'aa że się rozwali, że są lepsze, że to tania chińszczyzna'. Czy na prawdę zaczynamy mieć społeczeństwo w którym cena musi udowodnić funkcjonalność danego przedmiotu? No i przecież większość rzeczy jest produkowanych w Chinach a tu są im tylko narzucane europejskie ceny ;)

Dajcie znać czy ktoś już miał styczność z tymi pędzlami:)

6/28/2015

Ulubieniec! Czyli matowa paleta cieni od Makeup Revolution

Biorę łyka już trzeciej kawy tej niedzieli i idąc za szusem, piszę kiedy moje myśli wreszcie osiadają wokół kosmetyków a nie miliona innych rzeczy. Wiem, że szał na Makeup Revolution powoli cichnie, chociaż nadal nie przestają nas zaskakiwać swoimi nowościami. Ostatnio w głowie zawróciła mi nowa seria szminek Iconic Pro.... Ach!...
No ale pora wrócić na planetę Ziemia i najlepiej do własnej kosmetyczki;)

Dziś przedstawiam Wam mojego zdecydowanego faworyta w codziennym, kosmetycznym życiu tj. paletę firmy Makeup Revolution ESSENTIAL MATTES. Nie wyobrażam sobie bez niej mojego dziennego makijażu (i to w takich granicach cenowych). Jak widać nie ukrywam, że to mój faworyt od... 4 miesięcy nieprzerwanie. Jadę gdzieś to co biorę? Właśnie tą paletę! ;) Nawet kredkę do oczu sobie daruję.

Owa królowa przedstawia się tak:

Nie będę Wam jej 'słoczować' to internety już dość tej słodyczy dźwigają :)
CENA: ok. 20zł, warto wziąć pod uwagę koszty przesyłki bo tylko tak ją możemy nabyć.
FORMUŁA/KONSYSTENCJA: podczas nabierania na pędzel dość pyląca.
OPAKOWANIE: no to jest zdecydowany i najbardziej konkretny minus całej tej pięknej historii. Opakowanie jest z cienkiego, podatnego na zarysowania plastiku. Zatrzask ukruszył się po niecałym miesiącu a samo wieczko wygląda jakbym go codziennie targała za sobą na sznurku po ziemi... Dodam, iż wcale to opakowanie tak dużo ze mną nie przeszło. Do całości dołączona jest dwustronna pacynka, której używam tylko do aplikacji cieni z palety ICONIC 3.
PIGMENTACJA: w zależności od koloru. Co prawda większość z cieni traci na intensywności podczas blendowania lecz mi zupełnie ich nasycenie wystarcza do makijażu codziennego. Efekt przecież możemy stopniować. Jasne cienie na powiecie wyglądają bardzo podobnie zwłaszcza nr 3 i 4 (licząc od lewej).
TRWAŁOŚĆ: każdy cień zawsze nakładam na powiekę pokrytą wcześniej korektorem. Nie mam więc żadnych zastrzeżeń bo wytrzymują prawie cały dzień jedynie troszkę tracąc na intensywności.

Dlaczego kupiłam?
Jest to jedna z niewielu dostępnych na rynku, całkowicie matowych palet cieni a zazwyczaj takich używam do makijażu na co dzień, więc są niezbędne.
Największa wada?
Hm... Za cenę 20zł nie mam się do czego doczepić. Mi osobiście średnio podobają się fiolety ('brudne' fiolety) i niebieski zamieszczone w palecie (jak będę płacić ponad 10zł za 1 sztukę cienia to wtedy będę narzekać na pigmentację:P). Dodam, iż firma Makeup Revolution wyszła tak jakby na przeciw moim oczekiwaniom i wydała paletę zawierająca maty w odcieniach brązów i beży.
Wyjątkowa zaleta?
Wspominałam? Są matowe!;) I paleta zawiera dużo jasnych, użytecznych przy naturalnym  makijażu kolorów.
Podsumowanie.
Nie wyobrażam sobie bez niej makijażu. Cienie dobrze się nabiera na pędzel, troszkę pylą, ale i nie ma problemu z ich rozblendowaniem. Przydają się także w makijażach wieczorowych bo przecież zawsze potrzebujemy matowego beżu czy odcienia żółtego do korekty tego i owego. Paleta nie jest ideałem, żeby sobie ktoś nie myślał. Zamieszczony w niej czarny to bardziej grafit na powiece a jeden z siwych wpada w fiolet po aplikacji. Uważam jednak, że jest to niezła alternatywa dla osób, które malują się a'la naturel bądź zaczynają z makijażem. Wiadomo, że jest wiele firm, które zaoferują nam matową paletę np. Urban Decay ale patrzcie na cenę... Jak kiedyś nastąpi u mnie skok gotówki to będę rozmyślać nad czymś bardziej 'profesjonalnym' a na razie jestem na etapie kompletowania pojedynczych cieni z np. Kobo z których jestem jeszcze bardziej zadowolona (ale przyznacie, że ten 'biznes' wychodzi drożej:/)

6/25/2015

Podsumowanie promocji...

Jako, że wczoraj był ostatni moment by coś zdobyć w promocji w Naturze, postanowiłam zamknąć się na cały dzień w czytelni, co by mi tylko do głowy nie strzeliło przejść się tam po raz kolejny. Wychodząc na przerwę obiadową, patrzę na moje stopy a one rwą w stronę.. Centrum handlowego! No to krzyczę do nich: stać, dość tego, zawracamy! Jakimś magicznym sposobem, jakby miały bezpośrednie połączenie z moimi ustami;P zawróciły:) Na moje szczęście...
Ogółem robiłam kilka podejść do zakupów. Teraz jestem tak zrujnowana, że czuję mdłości jak myślę o zapłaceniu za cokolwiek;)
Przedstawię Wam króciutko co wpadło mi w łapy. Teraz jestem tak sowicie zaopatrzona, ze gdybym nawet coś chciała kupić, to pewnie już to gdzieś tam mam... Wiem, że miałam postanowienie ale wytrwałam w nim chyba maksymalnie miesiąc. Jestem słaba.
Zaczynam od podejścia numer jeden:
Tak, ja jeszcze nie zaznałam tej dobroci jaką jest kamuflaż z Catrice i chyba najwyższa pora to zmienić. Przyznam się, że osobiście nieczęsto potrzebuję aż tak mocnego krycia, ale jak się tam 'malnie' od czasu do czasu kogoś to się przyda na 100%.
Grzebyk z Inglota trafił zupełnie przypadkowo;) Dobrze mieć czym rozczesać posklejane rzęsy jak oryginalna szczoteczka jest iście do bani:/
Dwa rozświetlacze z My Secret... Wiem, że mam fioła na punkcie rozświetlonej cery. I to będzie absolutnie mój ostatni. Jeden z ptaszków opuści mnie i pofrunie niedługo do osoby mi jeszcze nieznanej ;)
Sensique wydało nową kolekcję róży. Zawsze marzyła mi się taka rozmyta brzoskwinka i look świeży niczym rosa o poranku.O pigmencie z Kobo SeaShell chyba każdy już słyszał.
Podejście numer dwa:
Biała kredka to must have. Miała być z NYX'a, jest z My Secret. Zobaczymy jak się spisze.
Do bibułek matujących chyba muszę się przekonać bo moja cera zmienia się. Jak kiedyś zawsze matowa tak teraz wariuje i odbija światło niczym lustro.
Cienie z Kobo (117 i 138). Ja nie wiedziałam, jak przyjemnie się nimi pracuje do póki nie wbiłam w nie pędzla. Skupiam się tu na matowych bo z tymi metalicznymi to taka średnia dla mnie zabawa:/
Podejście numer trzy:
Pomarańczowa szminka z My Secret. Zawsze chciałam mieć taki kolor. Niezwykle dyskusyjny, rzucający się w oczy ale uznałam, że za niecałe 6zł jestem skłonna ponieść to ryzyko.
Kobo i matowych cieni ciąg dalszy (tu numery 101 i 121). Już czekam by malnąć nimi coś mrocznego :D
Star Dust z My Secret. Uważam, że będą dobrym dopełnieniem makijażu wieczorowego.
No i w końcu się zdecydowałam na bronzer z Kobo w najciemniejszym odcieniu! I nie żałuję, absolutnie. Co prawda trzeba z nim oszczędnie ale efekt na prawdę mi się podoba. Pięknie zaznaczone kości policzkowe to jest to :)
Podejście numer cztery:
Dosłownie w ostatniej chwili w Naturze wyłożyli serie limitowane jak z Essence tak i z Catrice. Pędzel niby do różu, ja myślę, że sprawdzi się dobrze do pudru jak i bronzera jako ze jest ścięty lekko po skosie. Błyszczyk z My Secret ma tak niepowtarzalny dla mnie kolor, że no musiałam...
I słodziaszne serduszka-róże z wersji limitowanej! Ktoś byłby chętny na takiego cukierasa?
Już nie wspomnę, że łażę już bardzo długo za brązowym tuszem bo przecież ile można czernić te oczy;) Ma być au naturel. Prawie :)

Oj jest co próbować. W sumie tego tyle, że nie wiem od czego zacząć. Chyba muszę stać się bardziej obowiązkowa:)

6/22/2015

Honolulu by W7. A jak się ma do bronzerów Kobo?

Jak już chyba wszyscy wiemy, firma W7 jest powszechnie dostępna w Drogeriach Natura. U mnie w mieście co prawda trzeba będzie jeszcze chwilę poczekać zanim zainstalują się z nową szafą, ale nie omieszkam 'zmacać' kosmetyków, które jak do tej pory mogłam zobaczyć tylko w internecie.
3 razy dokonałam zakupu w ciemno i nigdy nie żałowałam.
Pamiętam swoje początki z długą i krętą drogą konturowania... Mój pierwszy produkt z tej serii to była kompletna, pomarańczowa klapa. Później stosowałam Flormar a tą drogą doszłam do Honolulu. Produkt ten jest mocno inspirowany pudrem brązującym Hoola firmy Benefit. Dacie wiarę, że raz jeden jedyny, nieomal kupiłam oryginał? Koniec końców cieszę się, ze zaczęłam od jego tańszego odpowiednika:)
A o to o czym mówię:

APLIKACJA: tu przydaje się lekka ręka bo przez nieuwagę faktycznie możemy sobie strzelić plamę. Natomiast ten puder brązujący blenduje się na tyle dobrze, iż jesteśmy w stanie wyjść cało z ewentualnej opresji.
CENA: za 6g płacimy ok. 15zł
ODCIEŃ/PIGMENTACJA: niektórzy twierdzili, że jest to jeden z tych chłodnych. Niestety nic bardziej mylnego, aczkolwiek nie ma co skreślać od razu tego słodziaka. Pamiętajmy, że to bronzer! Kolor należy do tych z rodzaju ciepłych więc ciepłym karnacjom będzie zdecydowanie odpowiadał. Ładnie się nim opalimy a gdyby nawet jakby lekko przymknąć oko (hm.. no dobra, trochę bardziej niż lekko), do konturowania też posłuży. Brak w nim czerwonych tonów więc buraczkowych placków sobie nim nie zrobimy. Kolor jest z pogranicza ciepłego brązu z odrobiną pomarańczowej nuty, która na szczęście nie przebija zbyt mocno. Pigmentacja bardzo dobra, konsystencja raczej z tych suchych ale nie pylących.
OPAKOWANIE: jak dla mnie urocze :D lekkie i estetyczne. Póki co kartonik się nie zniszczył i nadal nie straszy wyglądem. Do całości dołączony jest pędzelek o miękkim włosiu. Stosuję go raczej do rozświetlacza bo bronzerem można sobie zrobić krechę na policzku (chyba, ze ktoś jest fanem ostrych konturów to proszę bardzo... ;))
TRWAŁOŚĆ: wiadomo, że zależy od produktu, na który go kładziemy. W ciągu dnia znika ale nie jest to tempo ekspresowe. Z autopsji wiem, że ok. 5 godzin spokojnie usiedzi na licu.
ZAPACH: brak, chyba, że wliczamy na początku wyczuwalny zapach opakowania czyli mieszanki kartonu z klejem.

Dlaczego kupiłam?
Jeszcze niecałe dwa lata temu znalezienie matowego bronzera, który może i by się nadawał do konturowania graniczyło z cudem.
Największa wada?
6g? To niewiele... Warto pamiętać o uważnej aplikacji bo lubi zrobić smugę.
Wyjątkowa zaleta?
Ładny, matowy kolor bez czerwonych tonów, nadający się do ocieplania twarzy.
Podsumowanie.
Jestem wyjątkowym bladziochem i fakt, że potrafię używać tego bronzera  już o czymś świadczy. Jeżeli ja nie zrobię sobie nim krzywdy, to jest nadzieja dla innych, chociaż zawsze proponuję by ostrożnie się nim posługiwać (jeden fałszywy ruch i potem łamiemy sobie głowę jak pozbyć się tego kuku). Efekt możemy stopniować rozcierając go po każdym dołożeniu-i to jest najlepszy sposób. Ładny odcień brązu fajnie sprawuje się przy ciepłych karnacjach. Ja raczej jestem typem neutralnym ale mimo wszystko u mnie też znajduje on zastosowanie. :)Na szczęście na rynku dostępne są już produkty typowo do konturowania i zaznaczania naszych jakże cudnych kości policzkowych;)

To jeszcze nie koniec bo uznałam, iż niektórzy chcieliby wiedzieć jak kolor Honolulu ma się do bronzerów Kobo. Oto porównanie:
Dodatkowo produkt W7 jest zdecydowanie bardziej napigmentowany i więcej się go nabiera. A więc niewprawieni! Strzeżcie się i niechaj lekka ręka będzie z Wami;)

6/16/2015

Dziś nie bijemy! Ale kto się przyzna?...

Cześć! Witam Was wszystkie bardzo serdecznie. Pomimo, że wszechświat chyba zmówił się bym straciła całą swoją cierpliwość, robię kilka głębszych wdechów i przechodzę do tematu.
Niektóre osoby idą tam pod osłoną wielkich okularów, rozglądając się nerwowo przed wejściem. Inne ignorują otaczający je świat i wchodzą nieskrępowane. I jest jeszcze trzeci typ, który wręcz obwieszcza wszem i wobec, że tam był bądź się wybiera.
O czym mowa? Którejś już się nasunęła odpowiedź? Podpowiadam: zakupy... tanio... odzież... Tak! Chodzi o ciucholandy/szmateksy/secondhandy (jak zwał tak zwał) :P
Patrzę na moją szafę i... uświadamiam sobie, że zdobyczy z 'takich miejsc' mam spoooro. Naprawdę. I niekiedy jestem dumna z tego, bo najprawdopodobniej zaoszczędziłam 80% ceny pierwotnej, a jak na mój skromny budżet to dużo. Zawsze boli mnie serce gdy mam wydać pieniądze na ubrania, no bo powiedzmy sobie szczerze, że cena 60zł za chiński t-shirt oznaczony logo danego sklepu to przesada.
Na pytanie ludzi skąd mam daną rzecz zawsze mam problem z odpowiedzią. Bo niby nie wstyd. Bo niby zaradność, a teraz to już swego rodzaju nawet moda.
Sporo koleżanek komentuje nowy zakup: no żartujesz?! Tylko tyle zapłaciłaś?! Nienawidzę Cię:D
Są także takie jednostki, które odpowiedzią czują się zażenowane i rozdziawiają buzię w konsternacji.
Zdaję sobie sprawę, że tak samo jak od kosmetyków, jestem uzależniona od ciucholandów. Oczywiście chodzi się czasami do sieciówki (już pomijam kwestie butów, torebek i bielizny bo to dla mnie sprawa jasna:)) lecz później niemal płonę ze złości (czy tam wstydu) kiedy mijam drugą osobę danego dnia ubraną w to samo. Lubię mieć inaczej. Lubię mieć po swojemu.
Teraz pytanie do Was? Jak Wy zapatrujecie się na takie zakupy? Chwalicie się koleżankom jeżeli wygrzebałyście jakąś perełkę ubraniową za gorsze?
Zastanawiam się, czy od czasu do czasu nie wrzucać moich małych zdobyczy właśnie tu i pokazać ile kasy można zaoszczędzić (a potem wydać w drogerii w moim przypadku :P ;)) Nie jestem fashiongirl i inne fashion-coś-tam, o co to to nie! ;) Ale czasami aż rozpiera mnie, że 'te Levis'y kosztowały mnie 10zł a tamten dopasowany żakiet 15zł' ;)
A więc czy szmateksy to nadal wstyd czy już nowa moda? Dzielcie się opinią;)

6/14/2015

L'oreal Paris, Ideal Soft, oczyszczający płyn micelarny

Zacznę dziś od zaspojlerowania Wam i na wejściu zdradzam, iż dziś rozpisuję się o moim kolejnym ulubieńcu spośród 'micelarek' ;) Ale będzie zwięźle i na temat. :)
Krótki wstęp od producenta:
Kosmetyki oczyszczające L'oreal Paris IDEAL SOFT, stworzone dla cery suchej i wrażliwej, usuwają wszelkie ślady makijażu i zanieczyszczeń, aby skóra była piękniejsza.
OCZYSZCZAJĄCY PŁYN MICELARNY
Kryształowo przejrzysty płyn oczyszcza i zarazem usuwa wszelkie ślady makijażu z twarzy i oczu. Jest bardzo łagodny i koi nawet wrażliwą skórę. Formuła bez zapachu, bez alkoholu. Hipoalergiczny.
Uznałam, że nie warto przepisywać całej litanii z opakowania bo meritum widzimy już na początku opisu.
CENA: ok. 11-16zł za 200ml
DZIAŁANIE: sprawnie, bez żmudnego pocierania usuwa makijaż czy to ten lekki, czy już ten mocniejszy. Płyn jest delikatny i nawet gdy dostanie się do oka NIE szczypie! Za samą tą cechę go wprost uwielbiam. Niestety do tej pory spotkałam tak 'agresywne' płyny micelarne, że moje oczy na ich widok płaczą :P Ten jest ogromnie miłą odmianą.
OPAKOWANIE: bardzo mi się podoba prostokątny kształt i prosty design. Przyjemnie siedzi w dłoni a poza tym wygodnie go ułożyć pomiędzy innymi naszymi kosmetykami- czyżby ktoś wreszcie pomyślał o ergonomii czy to tylko przypadek? ;) Sam dozownik jest taki, że jednak trzeba zwracać uwagę by sobie nie chlapnąć płynem zbyt sowicie na wacik.
WYDAJNOŚĆ: 200ml starczyło mi na miesiąc używania więc w tej dziedzinie nie zwala z nóg.
ZAPACH: tak jak jest obiecane, brak jakiegokolwiek zapachu. :)

Dlaczego kupiłam?
Płyny micelarne to moje ulubione kosmetyki pielęgnacyjne. Ich nigdy za wiele.
Największa wada?
Hm... Wydajność mogłaby być ciut większa.
Wyjątkowa zaleta?
Delikatny, nie szczypie w oczy, nie podrażnia cery.
Podsumowanie.
Jeden egzemplarz kupiłam mojej mamie, która także ma bardzo wrażliwe oczy. Obie jesteśmy zadowolone więc nie wiem co mam jeszcze powiedzieć. ;) Dodam może jedynie, iż warto czekać na cenę promocyjną bo 15zł na ok. miesiąc używania to sporo jeśli możemy mieć osławiony płyn z Garniera za podobną cenę a podwójną pojemność. Za to jak delikatnie aczkolwiek skutecznie zmywa makijaż ma u mnie ocenę 5 i nawet średniawa wydajność jej nie zmieni!

Póki co rzucam się w wir dalszych poszukiwań tego typu perełek (już 3 czekają na wypróbowanie), ale jak już nic nie będę miała na oku, to powrócę do niego bardzo chętnie. :)

Jako uzależnieniec od micelarek pytam Was: co polecacie? :)

6/12/2015

nowość: EVELINE fluid COVER SENSATION 101 ivory. Czy rzeczywiscie sensacja?

Witam wszystkich serdecznie po mojej dłuższej nieobecności. Zrobiłam sobie takie a'la wakacje wylegując się na działce. Ciężko jak nie wiem co powrócić do trybu 'praca', uporządkować np. zdjęcia już nie wspominając o ich obróbce... A całkowicie pomijając temat pracy magisterskiej. :/
Zawsze cieszy mnie kolejna nowość na półce sklepowej a cichy głosik podszeptuje: ooo to może być niezłe. Tak było i tym razem...
Dziś dobierzemy się do podkładu marki EVELINE Cosmetics COVER SENSTATION. Jest to długotrwały podkład kryjący.
Cóż to nie miał być za cud! Teraz krótko jak zachęca nas producent (tym razem finezyjnie więc warto przeczytać;)):
Cover Sensation to długotrwały podkład zapewniający efekt mocnego krycia bez efektu maski. Idealnie dobrana mieszanka polimerów i pigmentów pokrytych silikonem sprawia, że podkład jest prawie nieodczuwalny na twarzy. Kremowa, gęsta formuła fluidu idealnie dopasowuje się do cery dając efekt kaszmirowego wykończenia makijażu. Kompleks roślinnych komórek macierzystych PhytoCellTec odżywia, wygładza i wyrównuje cerę.
Przyznacie, że gdyby działo się to wszystko co wyżej wymienione to istna idylla. Nie zaprzeczę, że sporo z tego to prawda ale zawsze jest jakieś 'ale' ;)
Mówimy o tym gagatku:
APLIKACJA: to dla mnie droga przez ranne piekło. Nie przepadam za aplikacją podkładu palcami ale tu inaczej się wręcz nie da... Pędzlem robimy sobie fantazyjne smugi a do gąbeczki 'nie chce' się to przylepić. Wszystko przez konsystencję... Nakładając palcami i tak musimy uważać by gdzieś nie 'zabrakło' podkładu i by nie przetransferował z powrotem na nasze paluchy.
CENA: ok. 16zł w regularnej, ja dałam 10zł w promocji.
KONSYSTENCJA: mam problem by ją jednoznacznie określić. Trochę jak bardzo gęsty krem z domieszką silikonów. Baaardzo gęsty i tępo rozprowadza się na twarzy. Kiedy już się z tym uporamy, wygląda on jakoś mizernie ale nie ma co sobie głowy łamać. Za pół godziny od aplikacji zdarzy się cud bo po tym czasie, podkład pięknie stapia się z cerą dając równiutką powierzchnię. Czytając opis po raz pierwszy pomyślałam, że producent poleciał po bandzie przyrównując cerę do 'kaszmiru'. Nie tym razem. Niestety po 2h pojawia się pewien mankament... Moja buzia, nieważne czym przypudrowana niemiłosiernie się świeci (a już nie wspominam o upalnych dniach). Szkoda go bo ma SPF 10 co zawsze jest mile widziane.
KRYCIE: zobaczcie sami na zdjęcia... Ja tam jakiegoś efektu wow! nie zauważyłam. Trudno buduje się nim krycie właśnie ze względu na ciężką konsystencję. Efektu maski na buzi faktycznie nie otrzymamy ale żeby wszystko zakryć? Nieeee.
OPAKOWANIE: no i tu mi się bardzo podoba. Ładna szklana buteleczka z pompką. Od razu widzimy o jakim kolorze mowa.
ZAPACH: ... nic przyjemnego. Chemicznie, trochę szpitalnie. :/
WYDAJNOŚĆ: Na całą twarz aplikuję 3 pompki, które swoją drogą, nie dają nam aż tak dużo produktu. Obawiam się, że chciał nie chciał, wydajność będzie na wyjątkowo dobrym poziomie;)

Dlaczego kupiłam?
Z półki sklepowej 'krzyczało' do mnie hasło 'nowość'. Poza tym wybór kolorów mnie przyciągnął.
Największa wada?
Ma. Zdecydowaną. Jedną.
Nie jestem osobą, którą byle podkład zapycha. Ten to zrobił i po dziś nie umiem dojść z buzią do ładu. Poza tym cera szybko zaczyna się świecić od momentu jej przypudrowania.
Wyjątkowa zaleta?
Baaardzo szeroka kolorystka i myślę, że każdy wybierze coś dla siebie.
Podsumowanie.
I tu istna rozterka. Na lato podkład idzie do lodówki. Powiem jeszcze, że ma on 6-cio miesięczną datę przydatności... Krótko nie? Przyjemny, żółtawy kolor sprawi, że pewnie sięgnę po niego zimą zapominając o jego dotychczasowych grzechach a jest ich niemało. Raz, że aplikacja mało przyjemna, że zapach wcale nie przypomina kwiecistej łąki. Dodatkowo musiałabym co rusz poprawiać wszystko pudrem. Ale największe przewinienie to, że zapchał mnie niemiłosiernie. Pierwszy raz to stwierdzam ale tak niestety jest... Ogromna szkoda bo wiązałam z nim spore nadzieje. Podsumuję to tak: firma Eveline idzie w dobrym kierunku bo podkład rzeczywiście sprawia, iż cera jest gładziutka i jej nie wysusza ale to jeszcze ciut za mało. Czekam na kolejny, ulepszony produkt. :)